Oto próbka, jak ja widzę / widywałem muzykę. W maju 1997 roku napisałem impresję z "Koncertu wiolonczelowego" prof. Stanisława Moryty (rektora Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie). Tekst ten, podobnie jak inne tyczące muzyki Moryty i Borkowskiego, został opublikowany w... no właśnie. Już nie pamiętam, gdzie
Pisząc go nie miałem pojęcia, że "Koncert..." został skomponowany wkrótce po tragicznej śmierci ojca profesora i był jemu dedykowany. Gdy Moryto przeczytał tę impresję, oczywiście nie wierzył, że nic o tym nie wiedziałem i że takie rzeczy po prostu "słychać".
Oto fragment:
Część pierwsza
Wiolonczela i smyczki brzmią miękko, wyraziście, prawie jak ludzka mowa. Mam wrażenie, że część ta opowiada o tęsknocie, przemijaniu. Kojarzy się ze wspominaniem oświetlonego na żółto okna, nocą. Jest tam myśl o odchodzeniu, niestałości świata. Tak jakby ktoś bliski kompozytorowi odszedł.
Zawarte są tu fragmenty jakby zniekształconych przez rozpacz muzycznych wspomnień, fragmenty czystych niegdyś fraz, teraz widzianych przez pryzmat „muzycznych łez”. Fragmenty owe przywodzą na myśl pytanie: „dlaczego już cię nie ma?”
Niektóre frazy mają odcień nieco góralski, kojarzący się z tatrami, zamglonymi graniami, szaro zielonymi lasami.
Są dwa przebiegi, gdzie słychać niezwykle szybkie i wysokie trele smyczkowe, bardzo ożywcze i zaskakujące. Dziw, że taki efekt można uzyskać wykorzystując tylko klasyczne instrumenty.
W dalszej części pojawiają się akordy głuchego bólu, którego natężenie i głębokość są tak wielkie, że ich nie rozumiem. Kojarzą się z wieloletnim żalem, że poszło się w niewłaściwym kierunku, wybrało się nie tę życiową ścieżkę. Te dźwięki wyobrażają zapomnienie dziecięcych, „czystych” i kolorowych dźwięków, które kiedyś wskazywały drogę. Kiedy człowiek zbyt daleko zabrnie w splątane wiązki spraw, z którymi się nie identyfikuje, może pewnego razu ocknąć się spowity w szarą sieć. Pozostaje płacz, ale i on jest już jakiś gruby, nie swój. Bo piękne, wysokie łkanie też zostało za nim.
W solowej części wiolonczeli są dwa wyraźne miejsca, w których słychać tylko pogłos po wydobytym właśnie dźwięku. Te dwa momenty są zaczepieniem w czasowej przestrzeni, „gwoździem wbitym w wieczność”, dzięki któremu utwór ma swoją transcendentalną szczelinę, która prowadzi do bezczasu.
Duża część utworu wydaje się mówić: „za mną”, „to już jest za mną”, nie przede mną, nie teraz, ale zawiera się w świecie rzeczy nieosiągalnych, zrzuconych w przepaść przeszłości. Rzeczy nieosiągalne w przyszłości są miłe w percepcji i podniecają. Rzeczy nieosiągalne w przeszłości dają znak, że w części umarliśmy. Godzę się, że pewne elementy kamienieją, stają się nieczułe, obce. Ze smutkiem i ciekawością można obserwować przybywanie śmierci w nas samych.
W pewnym momencie ogarnęła mnie refleksja, dlaczego kompozytor wciąż nie osiąga zadośćuczynienia, spełnienia, zbawienia? Przecież gra tyle czasu o bólu. Zdrowy rozsądek zdaje się wskazywać, że cierpienie ustępuje w końcu ukojeniu, przetwarzane w akcie samoleczenia. Tutaj tego nie ma. Dlaczego? Są w życiu momenty, które zawisają w wieczności, momenty pocałunku, radości, uniesienia, olśnienia, refleksji. Być może więc, bywają też takie momenty cierpienia. Odnoszę wrażenie, że ból opisywany w koncercie ma znamiona wieczności. Jest wieczny jak życie jednostki, wieczny, jak chwila, wieczny jak transcendencja. Niektóre frazy nadają mu wymiar nie osobowy, ale ponadczasowy. Brzmią takim dźwiękiem, jaki towarzyszy człowiekowi podczas utraty przytomności (buczenie w głowie, świat staje się niebieski, głowa „drętwieje”, osoba ma wrażenie, że usypia), silnego drętwienia kończyny, czy po prostu tych chwil, kiedy wzruszenie i ból powodują napływ krwi do uszu, co daje wrażenie szumu, a czasami nawet huku, i wprowadzają w stan emocjonalnego odurzenia.
Część druga
Początek kojarzy się z mglistym porankiem, kiedy minęły już najgorsze łzy, i pozostaje znowu błądzące po głowie pytanie: „już cię nie ma?” Widzę duszę odrętwiałą z bólu, przez to znieczuloną. Fragment ma wymiar teatralny, może nawet jest przeestetyzowany. Piszę tak dlatego, że przy muzycznym opisywaniu uczuć, te estetyczne fragmenty wydają się do nich nie pasować. To tak, jakby na rzeczywistość dotąd widzianą tak wyraźnie i przejrzyście, nałożyć firankę ukojenia, wyidealizowania, częściowego przerobienia na własne estetyczne potrzeby. Może tak jest, że w przeżyciach, nawet najbardziej ciężkich, w końcu budzi się w człowieku potrzeba ich estetycznego przekroczenia. W tym przypadku byłoby to leczenie pięknem. Podobną rolę zdają się pełnić mocne i czyste akordy w środku i na końcu, oraz bliźniaczy fragment do opisywanego powyżej, zawarty pod koniec tej części koncertu. W sumie w utworze są cztery krótkie chwile, w których chęć wywołania wrażeń ciekawych, ładnych form zdaje się przeważać nad bezpośrednią relacją uczuciową. I tak dziwne, że jest ich tak mało, i że kompozytor „wytrzymał” przez tak długi czas czysto emocjonalną wypowiedź.
W dalszej części są fragmenty bardzo „migotliwe”, tworzące jakby kopułę dźwięków drobnych, krótkich, „błyszczących”. Poruszają skomplikowaniem i mistrzostwem wykonania.
Fragmenty następujące zaraz po pierwszych „czystych, mocnych akordach” kojarzą się z parskaniem. Skojarzenia te połączone są z wrażeniami utrudnionego oddychania. Zatem zamiast wyrazu gniewu, frustracji, żalu, odbieram coś jak nabieranie powietrza w płuca, po którym nie słyszę krzyku. Tak może zachowywać się dziecko, kiedy się dąsa. Sam podczas słuchania koncertu miałem uczucie duszenia się, braku powietrza. Nie wiem, czy było to wywołane głośnym oddychaniem głównego wykonawcy, czy samą melodią. A może wirtuoz wyczuwając tego typu napięcia w utworze, rekompensował je takim a nie innym zachowaniem? W tym utworze, wiolonczela staje się instrumentem ze „słabym oddechem”. Ma dobry „wdech”, lecz to, co połknie w swe pękate ciało, już z niej nie wychodzi w swobodny sposób. Jest przetwarzane w wibrację, a nie w ekspresyjny wydech. Wydechem zdają się być towarzyszące instrumenty, smyczki, lecz i one raczej cienko łkają niż krzyczą, mówią czy szepczą. Rozważania te wywołują obraz potężnego mężczyzny biorącego zamaszysty wdech po to, by za chwilę, ku zaskoczeniu widzów, cichutko i boleśnie kwilić. Chwilami wydawało mi się, że owo kwilenie przechodzi w pisk. Tak jak gdyby coś przeszkadzało wyrazić treść uczuć. Być może właśnie dlatego ból nie przemija.
W pewnym momencie ogarnęło mnie zaskoczenie na myśl, że to wszystko napisał żywy człowiek, którego w dodatku miałem okazję poznać. Zrozumiałem, że w utworze ma miejsce bardzo odważne odkrywanie uczuć. Bardzo wyraziste są według mnie są odczucia fizycznego bólu, ściskania w gardle, otępienia, żalu. Mam wrażenie, że dość mocno wyeksponowana jest ich cielesna część. St. Moryto, to zrównoważony, spokojny, ciepły, pogodny człowiek. Jak pogodzić ten wizerunek z utworem? Znając inne jego prace z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że stać go na muzyczny dowcip, dziecięcość i radość. Pozostaje domysł, że koncert wiolonczelowy to owoc przeżyć związanych z bolesnymi wydarzeniami w życiu artysty.
Charakterystyczne dla końca drugiej części są wspominane już wyżej fragmenty „opadające”, „omdlewające”, jakby w smutku i beznadziei opadały ręce. Jednak, w przeciwieństwie do tych pierwszych, sprawiają wrażenie bardziej rytualne niż przeżyciowe, tak jakby to już płaczki płakały, a nie sam twórca. Za chwilę jednak słuchacz słyszy tony pełne pasji i energii. Może właśnie tak wyglądają bolesne zmagania uczuć utraty sił i protestu wobec rzeczywistości. A może kryje się tu najbardziej bolesne z uczuć - poczucie winy?
Ostatnie tony drugiej części przypominają monumentalne, lecz wciąż jeszcze osobowe, egzystencjalne pytanie losu. W oddali słychać jakby wycie zwierzęcia, widzę obraz nocy, księżyca. Od strony technicznej zakończenie przypomina brzmienie organów: masywny mocny dół i bardzo wysoka, „piszczałkowa” góra. St. Moryto jest organistą, być może jego umiłowanie tego instrumentu znalazło tu swój wyraz. Generalnie, kolor i skomplikowanie koncertu przypomina zawiłą strukturę organowych dzieł. Chętnie widziałbym zakończenie utworu w tym właśnie miejscu. Ciemny duch losu unosi brew nad błyszczącą źrenicą i patrzy na pogrążone we śnie miasto. Jednak koncert jeszcze się nie kończy. Pozostaje poczekać, jaką pointę przygotował kompozytor.
Zakończenie
Część trzecia jest zamknięta w klamrę usystematyzowanych rytmicznych fraz, w środku których słuchacz konfrontuje się z muzyczną dezintegracją i echem chaosu. Fragmenty te kojarzą się z rzucaniem się, szaleństwem, darciem szat, a nawet myślami samobójczymi. Zakończenie pojawia się jakby o dwa takty za wcześnie, tak jak zrozpaczony człowiek, który zatrzymuje się o dwa kroki przed jakąś decyzją. Mam wrażenie, że zamiera w biegu, w oświetlonym rozproszonym światłem szarym korytarzu, i patrzy przed siebie nieruchomym wzrokiem. W utworze tym niewiele się kończy. Słuchacz jest pozostawiony w ciągu wciąż w nim drgających dźwiękowych symboli życia, śmierci, przemijania i wieczności.