No więc (wstęp może być przydługi) tak: wojna ma to do siebie, że polega na tym, że masa ludzi się zabija. Zabijanie jest złe jak wszyscy twierdzą, ale pewne rzeczy można umniejszyć, tutaj wchodzi cała masa chwytów począwszy od propagandy po sięganie po największe i najbardziej ukryte kompleksy, które można wykorzystać po to by przekonać ludzi do tego by się mordowali. Adolf H. ze swoim kumplem Goebellsem wiedzieli jak to robić, ale prawda jest taka, że w przypadku ludzi, których się w to wkręca czasem nie trzeba za bardzo się starać. Jest masa ludzi, których to pociąga, ale też masa ludzi z podejściem: taka jest moja praca. Czasem odnoszę wrażenie, że ta "masa ludzi" jedzie z myślą "front mnie ominie", nawet nie rozpatrując tego zbytnio filozoficznie, a jak są na froncie to myślą podświadomie "muszę się bronić, nie mogę dać się zabić"; albo np. "taka praca" i jedzie do Iraku (szokujące jest to co słyszałem o zwalnianiu ludzi tylko dlatego, że odmówili jechać do Iraku). Różnie to bywa. Są oczywiście jeszcze dwa typy ludzi - Ci z wewnętrznym przekonaniem o swojej racji na wojnie i tym, że "mordują w słusznej sprawie" (nie rzadko podbudowanej przez dobrą propagandę, jakieś radiostacje w Gliwicach czy coś w tym guście), no i ludzie o jeszcze większym poczuciu własnych racji, oni są politykami, którzy wywołują wojny i propagandystami, którzy wymyślają przeróżne rzeczy. Tutaj potrzebny byłby psycholog by to jakoś ułożyć, ale wydaje mi się, że coby on nie powiedział to trochę się to będzie pokrywało z tym co mówię. Coby jednak nie generalizować, nie ukazywać wojen z perspektywy wygodnie siedzących za biureczkiem polityków (bo o takiej wojnie mówimy, wojny dawniejsze nie mają znaczenia, bo dla problemu, który zamierzam rozwinąć za chwilę, są po prostu nieaktualne), to przejdę dalej, dalej od tego elementu ważnego (a jest to: co człowiek czuje na wojnie - ten co siedzi w okopach, nierzadko zimnych itd.).
Wojna podsumowując polega na tym, by wszystkie znane wartości i idee przewracać na drugą stronę. Ilekroć rozmawiam z ludźmi o wojnie to oni nagle widzą, że dobro i zło na wojnie to inne dobro i inne zło niż poza wojną. To dziwne, ale dobro i zło są po prostu przystosowane do sytuacji zastanej jakby była oczywista. Ja w tym widzę oczywistą sprzeczność, nie wiem jak inni.
Problem pod nazwą "co dalej" polega na prostych konsekwencjach wojny. Otóż po tym jak się ludzie pomordują i nagle się opamiętają trzeba zrobić to co zrobić trzeba - odtworzyć społeczeństwo. Mówię oczywiście o miejscach, gdzie działa się wojna, bo Polska nie ucierpliała na Iraku, a Stany nie ucierpiały od 2WŚ, prawda?
Jednakże od czasu jak pomieszano ludzkości języki to nie kończy się na tym, że może umrzeć gatunek, bo ludzie się tak łatwo nie wybijają. Może jednak wymrzeć taki specyficzny podgatunek zwany kulturą. Nie musi wymierać poprzez wojnę, dzisiaj może zostać po prostu zastąpiona przez inną kulturę, importowaną razem z ludźmi, którzy ją przyniosą. Bywa to atrakcyjne dla ludzi, ale może być niebezpieczne kiedy będzie tych ludzi za dużo. Kultura ma jednak przesrane, bo wszyscy uważają ten zarzut za bezpdostawny, ale kultury wymierają przez ich zastąpienie i nikt po nich nie płacze, ale lata pracy tych ludzi, którzy poprzednią kulturę budowali idzie na marne, bo jak cokolwiek zostanie to wszyscy będą się na to gapić jak szpak w pi... znaczy, jak turyści na piramidy.
Wszyscy więc się sprowadza się do prostego problemu "za/o co się walczy?", a odpowiedź na nie jest banalna. Odpowiedź "za ojczyznę" jest mało przekonująca, bo choć łapie za serce niektórych to jednak nikogo nie boli, że Polska jest więcej niż 2 razy mniejsza (przyjmijmy to umownie) niż w XVII w., to najwyraźniej patriotyzmu nam nie ubiło. Orson Scott Card w opowiadaniu o tym jak poznają się rodzice Endera pokazuje lekcje na uniwersytecie, na którym w niezwykle przekonywujący sposób pokazuje się, że ludzie na wojnach bronią - kobiecych łon. To one stanowią serce społeczeństwa, to serce i ważny punkt, którego się broni. Udowodnię to prostym przykładem, chociaż będzie można go podciągnąć pod MCP, poligamię itp. Mamy dwa modele po wojnie - pierwszy: w którym przeżyło 4 facetów i 20 kobiet, i drugi: w którym przeżyły cztery kobiety i 20 facetów. Pytanie problemowe: gdyby oba modele miałyby odtworzyć społeczeństwo, któremu się powiedzie? Należałoby brać pod uwagę także fakt, taki jak kazirodztwo (który miały ujemny wpływ na odtwarzanie społeczeństwa) jak i szybkość i wydajność tego odtwarzania. Model jest w pewnym sensie uproszczeniem i opiera się na tym rozkosznym odwiecznym stereotypie
Można oczywiście powiedzieć, że to urzeczowianie kobiet itd. ale podobno dążenie do posiadania dzieci jest dla człowieka naturalne, więc raczej niekoniecznie.
Na koniec odrobina poglądów: nie jestem zwolennikiem tezy by kobieta była kurą domową, uważam, że każdy człowiek powinien się realizować, może ktoś chce się realizować jako matka, chwalebne, ale osobiście uważam, że powinno być coś jeszcze - zawód jakiś, profesja. Także nie wyznaje tezy, aby kobieta przymusowo rodziła dzieci, choć tutaj państwo powinna działać by zachęcać do tego by dzieci mieć. Idzie marnie, a niektóre pomysły to chyba sprawią, że pewnie będziemy eksportować naszą kulturę na Zachód. Ale tam wymrzemy, bo jest nas za mało by ich zalać jak muzułmanie zalewają Europę, oni mają 8 dzieci na statystyczną rodziną, a my? My nie dbamy o własną przyszłość, bo coś przyćmiło pewne rzeczy. Uważam, że równouprawnienie jest bardzo fajną tezą - ale nie wszędzie i nie zawsze. W przypadku wojska napewno nie, w przypadku kopalni też nie. Ogólnie rzecz biorąc udowodniono, że faceci nie mają problemów z wyobraźnią przestrzenną (i dlatego
większość architektów to faceci), a kobiety z dobieraniem kolorów (i dlatego
większość projektantów wnętrz to kobiety). Czy w imię równouprawnienia należy na siłę zachęcać ludzi do robienia czegoś do czego mogą się nie nadawać? Czy może lepiej byłoby uwypuklić znaczenie tego co robią najlepiej po to by reszta społeczeństwa z tego korzystała?
Kobiety powinny być zniechącane do służby wojskowej, bo choć może je to nobilitować, to jednak źle wpływa w kontekście konfliktów. Pewien komiksowy szermierz powiedział "Można prawić o nim piękne frazesy, ale miecz jest bronią, a szermierka to sztuka zabijania" (cytat niedokładny, bo zmieniłem kontekst kulturowy by uwypuklić zdarzenie). Tak samo człowiek po przeszkoleniu wojskowym jest przeszkolony do tego by zabijać. Ostatnim egzaminem jest oczywiście zastosowanie tego w praktyce, ale to może się skończyć niefortunnie. Ta osoba może zginąć. I tracimy ludzki potencjał. Nie tylko rozpłodowy. Jest to granica, której nie powinna się przekraczać.
Mam nadzieję, że nie wyszło zbyt bełkotliwie, tylko zrozumiale, z przyczyną i skutkiem i jakimś sensem :-)
PS. Wkleje to na bloga i zostanę historiozofem