Kurcze, nie zauważyłem tu wcześniej wątku o żarciu.
Cannelloni robiłem kilka razy ale trochę za dużo z nim roboty. No i bardziej smakowała mi wersja bezmięsna, czyli farsz z białego sera, fety i szpinaku doprawiony na ostro. Tylko nie robiłem do tego żadnego sosu, więc makaron trzeba było podgotować, a po faszerowaniu posmarować odrobiną śmietany, posypać żółtym serem i wrzucić na wierzch kilka kawałków sera brie.
Smaczne, ale jak mówiłem sporo roboty. Znacznie szybsza w przygotowaniu jest lazania (lasagne po burżujsku). Przyznam nieskromnie, że po wielu próbach doszedłem do naprawdę dużej wprawy w przyrządzaniu tego specjału, może aż za dużej bo to strasznie sycące i pewnie mocno kaloryczne. Nie wiem jak to się ma do prawdziwej włoskiej potrawy ale ja to robię tak:
Podsmażam na patelni średniej wielkości cebulę i drobno posiekane oliwki (do niedawna ich nie znosiłem, teraz mogę jeść widelcem ze słoika i dodaję do wszystkiego co się da
) aż zmiękną.
Pod koniec do tego wrzucam dwa lub trzy ząbki czosnku i posypuję obficie słodką papryką i pieprzem ziołowym. Tworzy się na patelni taka brązowa cebulowa masa, podobna do takiej, jak stosuje się w śledziach typu "przysmak gajowego". (:D)
Chwilę to mieszam, po czym wrzucam na patelnię około 250-400g (w zależności od zapotrzebowania) mięsa mielonego. I tu panuje dowolność. Może być wieprzowe, ostatnio bardzo smakuje mi samo wołowe, może być mieszane, a nawet z braku laku drobno posiekana kiełbasa albo cokolwiek innego.
Mielone trzeba wymieszać z tym co już było na patelni i smażyć dotąd aż całe będzie "suche" i niesurowe i większość kawałków rozpadnie się na małe kulki. Oczywiście trzeba mieszać i przewracać, żeby było szybciej i dokładniej.
Jeśli mamy mięso z własnoręcznie zaszlachtowanego zwierza to git malina, ale jeśli używamy takiego kupionego w supermarkecie, może z niego wypłynąć sporo wody. Najlepiej to zlać łyżką do zlewu.
Całe to mięso należy doprawić i to obficie. Soli do smaku, dużo czarnego pieprzu, odrobinę chili, można jeszcze trochę papryki słodkiej i pieprzu ziołowego, trochę bazylii (nie za dużo, bo jak się przesadzi to ona jest dość mdła) a do tego wszystkiego mnóstwo oregano. Co prawda nie wszyscy oregano lubią, ale ja mógłbym wrzucić pół torebki do jednej porcji.
Jak nam się to wszystko ładnie podpichci na patelni trzeba dodać szuwaksu. I tu też wybór jest spory. Najlepiej pewnie byłoby mieć własny przecier pomidorowy ale takie rzeczy to pewnie tylko u babci. Można użyć pomidorów z puszki (cała porcja krojonych bez skóry), ale przyznam szczerze, że wolę po prostu dobry przecier pomidorowy. Ważne, żeby nie przesadzić z ilością czerwonego, bo potem wszystko będzie pływać. Na zwykłą patelnię idealnie pasuje mały kartonik przecieru firmy Podravka (sprzedawane w praktycznych trójpakach:
http://www.podravka.pl/Pomidory_3x200.html ).
Do tego dodajemy de dwie stołowe łyżki koncentratu pomidorowego i mieszamy. Mięso nie powinno pływać w sosie (chyba, że robimy spaghetti), ale nie może też być suche. Powinna być taka papka.
W razie czego można dolać więcej przecieru, a od biedy i ketchupu, a jeśli niechcący wlało się więcej, wystarczy dłużej potrzymać na patelni żeby woda odparowała.
Teraz jeden z ważniejszych momentów: próbujemy mięsa z sosem i oceniamy.
Przeciery są z reguły dość kwaśne, więc koniecznie trzeba do całości dosypać cukru. Spokojnie można sypnąć płaską łyżeczkę do herbaty, a nawet trochę więcej. Sos musi być słodko-kwaśny i dość pikantny. W razie czego nie żałujemy pieprzu i oregano (pewnie powinno się je dodawać później, żeby nie ginęło ale ja się nie znam).
Dobra, teraz trzeba się cofnąć w czasie o jakieś 15 minut. Tyle powinno wystarczyć na zagotowanie wody na makaron. Większość przepisów podaje, żeby nie gotować makaronu, tylko lać na niego sos i do pieca. Nigdy nie udało mi się w ten sposób zrobić nic dobrego i zawsze surowy makaron chrupał mi między zębami.
Oczywiście w wersji burżujskiej kupujemy jakieś dobre importowane płaty do lasagne i cieszymy się z wywalonych pieniędzy.
Na szczęście TESCO wychodzi na przeciw oczekiwaniom klientów i wprowadziło niedawno do sprzedaży swój makaron tego typu w dużo bardziej sensownej cenie. Jest co prawda dość twardy, przez co trzeba go podgotować dłuższą chwilę, ale poza tym jest jak najbardziej jadalny.
W wersji ekonomicznej używamy dowolnego makaronu, mogą być nawet świderki z TESCO (testowane), albo lepiej penne (też z TESCO
). Cokolwiek wybierzemy trzeba to wrzucić do osolonego wrzątku Z ŁYŻKĄ OLEJU i poczekać aż trochę zmięknie. Płaty są gotowe do użycia jak zaczną być "sflaczałe".
Nie trzeba, a nawet nie wolno ich gotować do miękkości bo się zrobi paćka. I tak dojdą jak się je mięsem przykryje. Olej jest po to, żeby się nie skleiły.
W międzyczasie musimy jeszcze zetrzeć ser żółty. Generalnie im więcej, tym lepiej (stopiony ser jest dobry, bo jest stopiony i ser) ale też im więcej tym cięższe to wszystko będzie, więc nie przesadzajmy.
Jeśli mamy już doprawiony sos o odpowiedniej konsystencji, starty ser i wyjęty z wody makaron, czas na przekładaniec. Bierzemy żaroodporne naczynie (w sklepach po 5zł można dostać w dobrej cenie rewelacyjne prostokątne miski do zapiekania, rozmiarem mniej więcej odpowiadające makaronowi, warto się rozejrzeć) i smarujemy dno sosem. Na to warstwa makaronu i sera, a potem mięso. Jedziemy tak do góry aż do wyczerpania surowców, przy czym uwaga: nie zostawiać na wierzchu makaronu nieprzykrytego sosem. Zeschnie się i poskręca, a potem będzie chrzęścił między zębami.
Na koniec zawsze musi pójść coś chociaż trochę płynnego. Jeśli mięso się skończyło, można dorobić odrobinę sosu pomidorowego na resztkach z patelni albo posmarować wierzch śmietaną. Na samej górze oczywiście ma być warstwa żółtego sera. Tak w ogóle to i tak polecam dodawanie śmietany (w sumie to dowolnej, ja używam najtańszych
) pod ser. Bardzo fajnie się zapieka.
Przygotowane naczynie wstawiamy do nagrzanego do ok 170 stopni piekarnika i obserwujemy. Nie było tam nic surowego, więc pieczemy dotąd, aż ser na wierzchu się zarumieni. Jeśli sos był mokry lepiej nie przykrywać naczynia i grzać od dołu, żeby płyn odparował. Można też przykryć całość kawałkiem folii aluminiowej, żeby ser się za mocno nie spiekł. Generalnie po jakichś 20 minutach wszystko powinno być zdatne do konsumpcji.
I teraz następuje drugi ważny moment... Generalnie całość powinna po wystawieniu z piekarnika postać sobie na powietrzu co najmniej pół godziny. Chodzi o to, żeby całość trochę przestygła (naczynie jest gorące, więc nie przestanie być ciepłe tak szybko) ale przede wszystkim, żeby całość trochę stężała. Dobra lazania to tak, którą można kroić i się nie rozwala za mocno. Niestety my nigdy nie mamy dość silnej woli, żeby czekać dłużej niż 5 minut i szamiemy parząc sobie usta i walcząc z rozpadającymi się kawałkami.
Jak pisałem, nie wiem na ile to w ogóle ma sens i jest autentyczne ale zaręczam, że jak już się skuma o co chodzi, to pozostaje tylko czysta przyjemność jedzenia.